B 1 kuracjusz

Byłem kuracjuszem

[ tekst WALDEMAR GRUDZIEŃ ]

Onegdaj udałem się do wód. Łaskawy zusowski los już po osiemnastomiesięcznym oczekiwaniu rzucił mnie do naszej beskidzkiej perełki, której nazwy tu nie wymienię i oddał w objęcia speców od terapii spod znaku fizjo, elektro, magneto, ciepłolecznictwa i wszelkiego innego prozdrowotnego dobrodziejstwa. Już w Izbie Przyjęć zorientowałem się, kto tutaj w tej enklawie leczniczego spodziewanego cudu będzie rozdawał karty, bowiem odebrano mi moją nową, podróżniczo jeszcze dziewiczą walizkę, a poprasowane koszule i spodnie przerzucono bez krzty szacunku do służbowego wora, z którym powędrowałem na oddział. Nie ukrywam, że mam się za starego sanatoryjnego wygę, który zdobywał szlify w czołowych naszych peerelowskich kurortach, no może ostatnio z kilkunastoletnią przerwą, dlatego, znając zasady, już u drzwi... uwiodłem siostrę oddziałową. Kilka achów i ochów, odnośników do fryzury i nienagannego stroju, dało mi komfort złożenia wora w trzyosobowym pokoju, który miałem zajmować tylko ja. Tak zdecydowała s. Oddziałowa. Moj czar działał przez trzy tygodnie – nikt się nie wprowadził do końca pobytu.

Odświeżony i zadomowiony (wór złożyłem za łóżkiem, by nie drażnił mojego wzroku) udałem się ponownie do dyżurki na rutynowe wstępne przesłuchanie. Przemiła siostrzyczka, już nie przełożona, zaczęła ze mną wypełniać skomplikowany i długi jak wczasy z teściową schemat życia na oddziale – musiała poznać kilka moich tajemnic. Żeby skruszyć mój ewentualny opór zaczęła zdrabniać słowa. Gdy zdradziłem jej już kto ostatnio nakłuwał mnie strzykawką, golił brzytwą i kichał w moje oblicze wprost, siostrzyczka przeszła do wykładu-instrukcji obsługi obiektu: szafeczkę mam dla siebie tę i tę, kluczyk do lodóweczki wisi na szafeczce, wodę na kawę powinien brać z… brudownika, bo ta w pokoju

jakaś mętna! Następnie siostrzyczka przeszła do ogólnego szkicowania architektury budynku, z uwzględnieniem piętra gdzie znajdują się bufecik-kawiarenka oraz poziomu gdzie aplikują zabiegi. Jako, że był to poziom piwnicy przez następny kwadrans słuchałem wyjaśnień: to poziom minus jeden, tak się wyświetli w windzie, jej czerwonym okieneczku. Potem trzeba było już tylko posuwać się za strzałeczkami, tzn. grocikami, bo to one utrzymują kierunek. Kilka godzin później zrozumiałem dlaczego ta przemiła skądinąd osoba tak mnie potraktowała. Średnia wieku pensjonariuszy na oddziale była taka, jak na konklawe.

Z racji tego, że moje sanatorium miało status placówki zamkniętej już pierwszego popołudnia przekroczyłem z łatwością Rubikon zorganizowanej podległości i zlokalizowałem w pobliżu obiekt zdolny do zaopatrywania mnie w prowiant wszelkiego rodzaju. Pomny tego, że polskie państwowe lecznice nastawione jedynie na moją kondycję fizyczną, nie będą się przejmować dostarczaniem mi strawy cielesnej, musiałem o to zadbać sam.

Potem zacząłem czytać. Na drzwiach mojego pokoju miejscowy literat napisał: „wizyty lekarskie poniedziałek 7.30, wtorek 7.30” – tak do końca tygodnia. W koedukacyjnej ubikacji nad umywalką stało jak byk: „woda przestaje lecieć sama, nie kręcić”, a nad bidetem: „tu podmywają się kobiety”. Sam zgadnij Czytelniku co napisano nad męskim pisuarem!

Zresztą literatury ściennej było więcej: „Tu nie zostawia się naczyń” – przeczytałem na kartce przyklejonej do lamperii nad szpitalnym kuchennym ruchliwym jak akcelerator wózkiem, „Lodówka” – na lodowce, „Kwiaty żywe, nie dotykać!” – na kwiatach żywych i „Nie wciskać tego” – na klamce drzwi na taras. Nie wciskałem, nie żonglowałem talerzami, unikałem roślinności na obiekcie i wszystkiego o zielonawym odcieniu, na wszelki wypadek. W ogóle byłem grzeczny jak przedszkolak – chodziłem jak chciały strzałki, stawiałem się o wyznaczonych mi przez komputerowe planowanie godzinach na zabiegach, uczęszczałem na regularne jak wojskowa musztra posiłki w jadłodajni. Poza tym pławiłem co dzień ciało w wannie z bąbelkami, pozwalając im na swobodne hasanie po mojej sfatygowanej wiekiem i stresem powłoce, z rozkoszą poddawałem się leczniczym prądom, masażom klasycznym oraz ciepłym relaksującym okładom z kolorowego żelu. Byłem porządnym kuracjuszem, wzorem wszelkich cnot sanatoryjnych. Myślę, że zasłużyłem, by trochę postać jako odlew w Sevres pod Paryżem. Byłem przez trzy tygodnie, co tu gadać, patrycjuszem.

Artykuł opublikowany w magazynie BEDRIFT jesień 2011.