B 2 klakson

Polonez z Klaksonem

[ tekst Waldemar Grudzień ]

Wpadł mi wreszcie w ręce słynny paszkwil Pańskiego zresztą pióra – znanego globalnego speca od światowych czterech kółek – w którym pastwi się Pan nad naszym poczciwym polonezem, niegdyś flagowym okrętem lądowym polskiej motoryzacji. Nie mam zabezpieczonej wiedzy, czy mniemasz Pan, że onegdaj posiadałem taki wózek i na bazie tej zrodziło się we mnie kilka refleksji nasiąkniętych melancholią i rozrzewnieniem, jak chusteczka starej panny czytającej Harlequina. Dlatego proszę pozwolić, że w kilku zwięzłych zdaniach odpowiem na te plwociny, rzucone przez Pana także w moim kierunku, i „zatańczę” z Panem – tak szacownym guru wydechowej rury – po swojemu.

Otóż, Panie Klakson! W czasach mojej młodości, gdy brontozaury pasły się swobodnie na każdym rondzie, a pterodaktyle fruwały między jaskiniami roznosząc pocztę, nabyłem w drodze kupna, za bony towarowe upodabniające zieloną walutę do wartości 1700, onyż samochód w wieku lat czterech i pół. Nie zaprzeczę, że nie był to ideał na gumowych kołach. A i owszem, pod względem konstrukcyjnym dorównywał wietnamskiej myśli technicznej, ostrzegawczo kaszlał na drodze i pod domem, na wsi i w mieście, w lesie i na nadmorskiej wydmie, mocno niedomagał w zimowym czasokresie, ale nie lądował w warsztacie częściej niż nasze F-16. Naturalnie fabryczna pozycja kierowcy – wpółleżąc – prowokowała pasażerów do uprawiania seksu, więc trzeba było uważać kogo się zabiera (dotyczyło to szczególnie nastolatek do lat 16, na których prokurator trzyma osobisty palec i przygodnych księży), droga hamowania była dłuższa niż żałobny kondukt, a odgłos silnika brzmiał, jakby ciągnięto blachę po asfalcie. Licznik w moim wozie do każdej prawdziwej wartości dodawał 100, by podnosić tygrysie ego kierowcy, ale gdybyś pan, Mr. Alarm, chciał na ten przykład, istotnie poszaleć na drodze nieco szybszego ruchu (innych jeszcze wtedy nie było) i wrzucić na licznik prawdziwe 130 km/godz., wymagało to złożenia u dobrego notariusza najnowszej wersji testamentu, oryginału ubezpieczenia na życie i zaświadczenia o poczytalności. A i tak zgniłyby panu cebulki włosowe. Owej próby bicia rekordu szybkości w żadnym wypadku nie wolno było podejmować po zmierzchu, chyba że umie pan śmigać w strudze światła o natężeniu, które daje żarzący się papieros. Do wykorzystania natomiast był dodatkowy bieg – piąty – do mojego wozu przeszczepiony akurat ze snopowiązałki. Pozwalał on, a jakże, wyprzedzać łady samary, trabanty i wartburgi, tyle tylko, że ten manewr kończył się w następnej porze roku. Nieco łagodniej było podczas parkowania. Zbyt nachalne manewrowanie w poszukiwaniu kawałka równego podłoża do postoju, groziło co najwyżej żylakami pod pachami. Żeby wydobyć z samochodu ostrzegawczy sygnał trzeba było, sorry Mister, przyp... pięścią w klakson.

Ale kiedy rano mój polonez rzęził wypluwając sobie ołowiane płuca by zapalić, wiedziałem że ten wóz to prawdziwy macho, że może nie ma za dużo koni, ale ma za to jaja podczepione wprost do duszy. Nigdy nie chciał mnie zawieść i zawsze zawiózł tam, gdzie obiecał. Ja również dopieszczałem jego układ jezdny i nawet fundnąłem mu egzotyczny wypad do Grecji, z którego powróciliśmy w tych samych powłokach, w których wyjechaliśmy.

A tak już, by the way panie Klakson, gdybyś pan dysponował tak rozpasanym funduszem na zakup auta, jak owe 1700 dolców (sam sobie pan przelicz ile to jest wizerunków Królowej Matki), to nie szpanowałbyś pan żadnym swoim wozem, będąc co najwyżej szczęśliwym posiadaczem zapachu tapicerki z ferrari, końcówki drążka poprzecznego forda GT lub popielniczki z jaguara. Puściłbyś się pan w 3500-kilometrowy wojaż po Europie lub na weekend z laską na Jersey popielniczką? Ja za te pieniądze miałem solidną machinę drogową w kolorze młodego groszku i to metalik – chociaż wtedy oznaczało to tylko rodzaj materiału użytego do produkcji – z najlepszym na świecie systemem antywłamaniowym – wyglądem samochodu.

I jeszcze jedno. Polonez miał atut, który motoryzacyjnego szaleńca rzuca na kolana i każe mu walić głową o jego felgi, którego nie uświadczy w przypadku żadnej z pańskich wypasionych bryczek, choćby kosztowała tyle co pół hrabstwa Sussex – nowy egzemplarz w salonie był tańszy niż kilkuletni z drugiej ręki!

 

Jeremy Clarkson – angielski dziennikarz telewizyjny, podróżnik, literat, czołowy prezenter programu motoryzacyjnego Top Gear. Pisze również felietony do gazet, które następnie wydaje w formie książkowej. W jednym z odcinków swojego magazynu poświęconego samochodom z różnych krajów Europy i nie tylko, dość dawno temu, Clarkson zaprezentował w charakterystyczny dla siebie sposób, polskiego poloneza. Po kilkuminutowych kpinach z czołowego przez wiele lat na naszych drogach pojazdu, podniósł go dźwigiem na wysokość kilkunastu metrów i... zrzucił na betonowy grunt. W ten sposób badał jego „żywotność”.

Artykuł opublikowany w magazynie BEDRIFT zima 2011.