DSCN4944 Small

Zakochać się w Londynie...

[ tekst i zdjęcia Anna Ochmann ]

Moja pierwsza podróż do Londynu była niespodziewana, związana z obowiązkami zawodowymi, ale już pierwsze godziny w tym mieście sprawiły, że po prostu się w nim zakochałam... Gdy kilka miesięcy później wracałam „smakować” Londyn, bałam się, że ta „pierwsza miłość” zniknie wraz z głębszym poznaniem. Ale im głębiej zanurzałam się w specyfikę tego wyjątkowego miasta, tym większej wyrazistości nabierały moje pierwsze, spontaniczne refleksje...

Po pierwsze – wielokulturowość

Różnorodność Londynu, także jego smaków i zapachów, okazała się zupełnym zaprzeczeniem moich wyobrażeń kształtowanych od najmłodszych lat na podstawie podręcznikowych opisów i ilustracji, z lekcji języka angielskiego czy z lektury książek klasyków brytyjskiej literatury. Zamiast wszechobecnej herbaty, angielskiego śniadania czy klasycznych pubów, zostałam dosłownie otoczona wielokulturowym tyglem. Inaczej niż na przykład we Włoszech czy Francji. Nieduże tzw. corner shop, czyli rodzinne interesy emigrantów z południowo-wschodniej Azji, Indii, Pakistanu, Sri Lanki, Bangladeszu, w których pomiędzy sosami curry, plackami chapati czy pastą krewetkową można znaleźć polskie marki piwa czy ruskie pierogi. Pierwszą moją londyńską kanapkę – z pyszną, świeżutką fetą, kupiłam u wiekowej Greczynki w małym sklepiku ze smażalnią. Na deser dostaję dwa lepiące się do palców „loukoumades” (greckie miodowe pączki) i przepełniona kaloriami i energią ruszam na „smakowanie” miasta. Mijam między innymi: tradycyjny angielski pub, który kilka dni później w trakcie rozgrywek futbolowych wypełni się po brzegi roześmianym tłumem kibiców, południowokoreański kościół, sklepy z polską, hinduską i armeńską żywnością, chiński sklepik z pierożkami dim sum, francuską piekarnię, z której okna wystawowego mrugają zachęcająco rumiane croissanty, ciąg restauracji serwujących kuchnie właściwie z całego świata – od włoskiej przez tajską czy hiszpańską, aż do baru sushi. Ta multikulturowość to tutaj konkretny towar i usługi wprowadzające zarówno odmienność, jak i nowość do londyńskiego krajobrazu. I choć jest to niewątpliwie bardzo powierzchowna i zorientowana konsumpcyjnie wielokulturowość, a często – szczególnie dla turystów – zupełnie bezrefleksyjna, to tworzy ona unikalną mieszankę inspiracji. Potwierdzeniem skali tego zjawiska są wyniki spisu powszechnego na Wyspach Brytyjskich opublikowane w grudniu 2012 r.: „biali Brytyjczycy” są w Londynie mniejszością! Tylko 48 procent londyńczyków identyfikuje się jako taka grupa, a aż 37 procent mieszkańców tego miasta urodziło się poza granicami Królestwa – choć w niektórych dzielnicach Londynu liczba ta przekracza połowę populacji.

Dlatego nie dziwi wielojęzyczny gwar wypełniający londyńskie ulice – mówi się tu... 300 językami! Zresztą jednym z argumentów za wyborem Londynu na miejsce organizacji igrzysk olimpijskich był fakt, iż „każda olimpijska drużyna ma tu już swoich fanów”. Polacy oraz osoby urodzone w Indiach stanowią obecnie największe londyńskie mniejszości, ale zaskoczyło mnie, przy studiowaniu wyników spisu, że najszybciej rosnącą „mniejszością” są osoby ze związków mieszanych – już w ponad dwóch milionach gospodarstw domowych przynajmniej jedna osoba pochodzi z jakiejś mniejszości etnicznej. A to oznacza nie tylko powierzchowne spotkanie z inną kulturą przy okazji zakupu indonezyjskiego bami goreng, tylko internacjonalizację, wielojęzyczność, konieczność zrozumienia i poruszania się w różnych kodach kulturowych.

Oczywiście na każdym kroku spotykam Polaków – kupując rano chleb już po chwili dyskutuję z roześmianą sprzedawczynią (która przyjechała tu spod Rzeszowa) o jej wakacyjnych planach (poleca mi też pączki – „takie, jak w Polsce w tłusty czwartek”), w pubie koło National Gallery piwo nalewa sympatyczny absolwent zarządzania z Poznania, który z zaraźliwym zapałem opowiada o tym, że właśnie negocjuje przejęcie tego lokalu na zasadzie franszyzy („gdzie ja bym w Polsce po roku mógł mieć własny pub!?”). Wspólnie zastanawiamy się czy miałoby sens sprowadzenie tu polskich, lanych piw, a on opowiada o tutejszym systemie organizacji dostaw, podkreślając świetne umiejętności Polaków w poruszaniu się po tutejszym rynku pracy, ale także pomiędzy „starymi” angielskimi właścicielami i głodnymi sukcesu migrantami, szczególnie z Azji. Niedługo potem zwracam uwagę na szyld „Polskie Centrum Finansowe” – okazuje się, iż jest to jedno z wielu miejsc, które pomaga naszym rodakom rozliczać się z brytyjskim urzędem skarbowym i „ogarnąć” wyspiarski system ubezpieczeń społecznych. Właściciele podkreślają ogromną przedsiębiorczość Polaków, ich nieprawdopodobnie szybki rozwój zawodowy w Wielkiej Brytanii (ponad połowa zakłada już po kilku miesiącach własne firmy, które świetnie prosperują), a ja, wracając do domu, mijam jeszcze kilka polskich sklepów, polskich firm pośredniczących w znalezieniu pracy, handlujących nieruchomościami, transferujących pieniądze, szyld firmy doradczej, transportowej, tłumaczeniowej, wreszcie z hinduskiego sklepiku na rogu zabieram darmową gazetkę po polsku zatytułowaną „COOLTURA”. Przeglądając ją niespiesznie wieczorem myślę o klasycznej już koncepcji Richarda Floridy, który podkreślał rolę zróżnicowania i wielokulturowości („tolerancja” w jego słynnej trójcy zaczynającej się od „T”, razem z talentem i technologią) jako magnesu przyciągającego kolejne mniejszości szukające lepszego ekonomicznie życia, co szczególnie w dużych miastach staje się z kolei niezwykle ważnym elementem budowania kapitału kreatywnego, a także rozwoju potencjału „klasy kreatywnej” (a więc artystów, projektantów, aktorów, architektów...). A to – już czysto ekonomicznie – przekłada się na większą innowacyjność i wzrost PKB.

Przed snem w jednej z angielskich gazet znajduję jeszcze informację, iż co dziesiąte dziecko mieszkające w Londynie nie wie, jak nazywa się stolica Wielkiej Brytanii...

Po drugie – tropem lektur, czyli życie kulturalne

Co tydzień w Londynie odbywa się kilkaset koncertów, nowatorskich spektakli, przedstawień teatralnych (samych teatrów jest tu ponad 150), kabaretowych popisów w stylu tzw. standup comedy w pubach (pubów jest podobno około 3800 i kolejne 6100 restauracji), przedstawień operowych, baletowych, musicali... Kuszą wystawy w ponad 300 muzeach i galeriach. A także mnóstwo innych atrakcji i działań artystycznych czekających na swoich uczestników czy widzów dosłownie za każdym rogiem.

Postanawiam przez kilka dni odkrywać „swój” Londyn tropem autorów lektur, artystów, muzyków, czyli wędrować z mapą szlakiem adresów z nimi związanych (to moje osobiste drugie „T” Floridy – czyli talent). Na pierwszy ogień idzie literatura. Zaczynam od autorki moich ulubionych kryminałów, która ze względu na swój emocjonalny stosunek do Londynu „osiedliła” w nim nawet jednego ze swoich kultowych bohaterów – Herculesa Poirot (zamieszkałego wraz z kapitanem Hastingsem pod 14 przy Farraway Street, a następnie w Whitehaven Mansions). Agatha Christie mieszkała pod dwom londyńskimi adresami: pod numerem 5 przy Northwick Terrace w St. John’s Wood, a najdłużej pod 48 przy Swan Court (Chelsea). Kontynuując wątek kryminalny – twórca postaci Sherlocka Holmesa – Artur Conan Doyle przez kilka lat mieszkał pod numerem 12 przy Tennison Road, South Norwood. Z kolei ślad klasyka brytyjskiej literatury, Karola Dickensa, zawiódł mnie do dedykowanego mu muzeum pod numerem 48 przy Doughty Street. Inna niezwykła postać, autorka jednej z ważniejszych lektur mojej młodości „Własnego pokoju” (słowa „By móc pisać wiersze albo powieści, musicie mieć 500 funtów rocznego dochodu oraz własny pokój zamykany na klucz” zapamiętałam na wiele lat), czyli Virginia Woolf, urodziła się w Londynie i mieszkała przy Hyde Park Gate pod numerem 22 w Kensington. Inna wyjątkowa kobieta w literaturze, autorka „Szklanego klosza”, Amerykanka Sylwia Plath, także na pewien czas osiadła w Londynie (przy Fitzroy Road 23 w pobliżu Primrose Hill) – tu zresztą popełniła samobójstwo. Z kolei Oscar Wilde, autor innej mojej ważnej młodzieńczej lektury „Portretu Doriana Greya”, mieszkał przy Tite Street 34, a autor „Raju utraconego” (który odkryłam dzięki operze pod tym samym tytułem napisanej dla uczczenia 200. rocznicy uzyskania niepodległości przez Stany Zjednoczone przez Krzysztofa Pendereckiego z librettem Christophera Fry’a), czyli John Milton, urodził się przy Bread Street i zmarł w Londynie. W tej wędrówce ulicami Londynu w poszukiwaniu adresów autorów młodzieńczych lektur nie mogło oczywiście zabraknąć klasyka nad klasykami – Williama Szekspira i dwóch tropów – teatru Blackfriars i teatru Globe. Poszukiwania zakończyłam w iście bondowskim stylu, czyli przy Ebury Street 22 w Belgravii, gdzie w latach 1934-1945 mieszkał Ian Fleming – ojciec agenta 007. Zresztą Ebury Street to także miejsce związane z Wolfgangiem A. Mozartem, który mieszkał tu przez pewien czas pod numerem 180. W trakcie wędrówek trafiłam także na Kennogton Road 287, gdzie mieszkał Charlie Chaplin i na londyński adres Jimiego Hendrixa przy Brook Street 23. Zresztą muzyczne tropy w Londynie to temat na zupełnie inną wyprawę – wszak to prawdziwe serce muzycznej sceny UK. Pochodzą stąd między innymi: Dawid Bowie (genialne „Man who sold the word” czy energetyczne „Let’s dance”), Slash (Saul Hudson) znany przede wszystkim z wieloletniej współpracy z zespołem Guns’N’Roses, wielki przyjaciel księżnej Diany – Elton John czy Burail (William Bevan), którego drugi album Untrue został przez krytyków i użytkowników serwisów Discogs i Metacritic okrzykniętym jednym z najważniejszych wydawnictw muzycznych 2007 roku, wreszcie Brian May z legendarnej grupy Queen – 39. miejsce w rankingu magazynu The Rolling Stones na 100 najlepszych gitarzystów wszechczasów czy Phil Collins laureat statuetki Oscara dzięki piosence „You will be in my heart”, pochodzącej z Disneyowskiej animacji Tarzana. Ale na wyprawę po moich muzycznych, przeszłych i teraźniejszych, tropach wybiorę się innym razem.

Po trzecie – zieleń

Londyn jest jednym z najbardziej zielonych miast świata (choć jednocześnie było to pierwsze miasto, w którym zaobserwowano – już w połowie XVII wieku – smog). 1700 londyńskich parków – od wielkich zielonych przestrzeni, takich jak Richmond Park z przepięknymi starymi dębami, St. James’s Park z figowcami, platanami i wierzbami płaczącymi, przez parki ogrodzone murem, takie jak Chelsea Physic Garden, krajobrazowy Hyde Park, Regent’s Park o charakterze wiejskiej rezydencji, spokojny Green Park, po malutkie ogródki w City czy zieleńce przykościelne, wreszcie liczne zielone skwery i place – zajmuje około 180 km2 i stanowi niemal 11 procent powierzchni miasta. Wpływ tego ważnego elementu przestrzeni na komfort życia w zurbanizowanej tkance miasta został potwierdzony naukowo – zresztą przez Brytyjczyków (z University of Exeter) w trakcie analizy danych z badania realizowanego przez 17 lat, pochodzących z pięciu tysiecy gospodarstw domowych (wzięło w nim udział 10 tys. dorosłych Brytyjczyków, szczególnie osób mających za sobą doświadczenia częstych przeprowadzek). Wyniki są jednoznaczne: parki, ogrody i miejskie zieleńce poprawiają samopoczucie i jakość życia mieszkańców.

Po czwarte – innowacyjność i kreatywność

Mijając prostą, urokliwą witrynę w gregoriańskim stylu, jakich wciąż wiele można zobaczyć w Londynie, nie tylko tu, na Marchmont Street 70, nagle spostrzegam intrygujący napis „Good ideas for everyday life”. Mieści się tu... szkoła życia (The school of life), czyli wyjątkowe miejsce, w którym organizowane są fascynujące wykłady, inspirujące warsztaty, unikalne sesje mające na celu podniesienie jakości życia, zwiększenie uważności i zbudowanie wewnętrznego spokoju, lepszych relacji z innymi. Gdy wstępuję do środka i zaczynam studiować długą listę intrygujących tytułów spotkań, chcąc wziąć w którymś z nich udział, okazuje się, iż większość jest już, niestety, wyprzedana (wieczorem na stronie internetowej szkoły odkrywam na szczęście bogatą kolekcję inspirujących filmów z wykładów, które są tam realizowane). I myśląc o jakości życia w Londynie myślę także o londyńczykach (pochodzących z bardzo licznych kultur), z którymi współpracuję i którzy nieodmiennie mnie inspirują. Swoją innowacyjnością, kreatywnością, ale też zasadą KISS („keep it simple, stupid”, czyli „nie komplikuj, głupku”). Myślę o pierwszym na świecie bankomacie, który pojawił się na ścianie banku Barclays w dzielnicy Enfield Town w czerwcu 1967 roku. O tym, iż Londyn był pierwszym miastem na świecie, w którym pojawiły sie uliczne latarnie (gdy burmistrz Sir Henry Barton polecił w 1417 r. „rozwieszać każdego wieczora zimą latarnie ze światłami pomiędzy Hallowtide i Candlemasse"). Jadąc metrem widzę jubileuszowe naklejki – 10 stycznia 2013 r. minęło 150 lat, gdy spółka Metropolian Railway otworzyła pierwszą kolejkę podziemną (podobno na początku wagony nie miały okien i były tak klaustrofobiczne, że nazywano je wyściełanymi więziennymi celami albo puszkami na sardynki). Wysiadam na londyńskim East Endzie, chcę zobaczyć rejon Shoreditch – miejsce, które upodobały sobie informatyczni giganci, ale także cały szereg mniejszych płotek związanych z nowymi technologiami. Okolice tutejszego ronda Old Street nazywa się nie bez powodu Silicon Roundabout (Krzemowe rondo). I znowu myślę o Floridzie i jego trzecim „T”, czyli technologii.

A potem, pijąc tradycyjną angielską herbatkę „at five o’clock”, w pełni zgadzam się z angielskim pisarzem Samuelem Johnsonem, który mawiał „jeśli jesteś znudzony Londynem, jesteś znudzony życiem"...

Artykuł  opublikowany w magazynie BEDRIFT 6_2013