Brugia

Pewnego razu we flamandzkiej Wenecji...

[ tekst i zdjęcia Anna Ochmann ]

PIĄTEK

Brugia jest jednym z najczęściej odwiedzanych przez turystów miast w Belgii – to pierwsze zdanie z przewodnika powinno mnie od razu zaniepokoić, jednak wąskie, kręte uliczki biegnące pomiędzy malowniczymi kanałami zauroczyły nas kilka miesięcy wcześniej w trakcie oglądania filmu Martina McDonagha „Najpierw zwiedzaj potem strzelaj”. Brugia w tym oryginalnym połączeniu komedii, dramatu, sensacji oraz makabreski ocierającej się o surrealizm (podaję za Internetem), to urocza sceneria przymusowych wakacji dwóch płatnych morderców, którzy tu romansują, zwiedzają, wdają się w sprzeczki z karłemaktorem, wreszcie zabijają i są zabijani. Sceneria świetnie zachowanego średniowiecznego miasteczka. Dlatego na weekendowy wypad tym razem wybraliśmy Brugię.

Nie zaniepokoił mnie także ogromny, kilkupoziomowy (choć podziemny, a więc nieszpecący miasta, za co chwała jego budowniczym) parking. Wolne miejsce znaleźliśmy dopiero na poziomie „minus 5” i to po dobrych kilkunastu minutach krążenia wzdłuż rzędów ustawionych dość ciasno samochodów. Zadowoleni ze słonecznej pogody, rozgadani, ciekawi miasta wyszliśmy z parkingowych podziemi i nagle… przypomniało mi się pierwsze zdanie z przewodnika – zostaliśmy dosłownie porwani przez rzekę ludzi płynącą w kierunku historycznego centrum.

Z głównego jej nurtu uciekliśmy zagłębiając się – przy pierwszej okazji – w wąskie, brukowane uliczki i dopiero wtedy mogliśmy poczuć prawdziwy czar Brugii. Niespiesznie błądziliśmy bez celu, czasem wstępując na krótkie degustacje do któregoś z licznych sklepików grandes maisons de chocolat (czyli producentów czekoladek), oferujących jeden ze słodkich symbolów Belgii – pralines z kremowym, czekoladowym lub orzechowym nadzieniem pokryte mleczną lub białą polewą. W zależności od zbliżającego się święta, pory roku czy fantazji, są to czekoladowe mikołaje, wiedźmy, a nawet kurczaki… Tradycja wyrobu pralines sięga lat 80. XIX w., czyli czasów gdy Belgowie zajęli Kongo wraz z afrykańskimi plantacjami kakaowca. Kupowanie czekoladek w Belgii to rytuał – wybrane pralinki są zawijane w bibułki, układane w pięknych pudełkach – prawdziwa rozkosz dla oka i podniebienia. Przy Wijnzakstraat 2, w średniowiecznym budynku Huis de Crone – dawnej winiarni (XVI w.), piekarni ciastek (XVIII w.), a wreszcie fabryczce mebli (XX w.) – znajduje się muzeum czekolady Choco Story. Miejsce dla prawdziwych czekoladoholików.

Renomie belgijskich producentów czekoladek ustępuje tylko renoma belgijskich cukierników, więc już bardzo przesłodzeni docieramy do Callebert Design przy Wollestraat 25. Historia tego miejsca rozpoczęła się w latach 1904-1906 od sklepu ze szkłem i porcelaną. Od lat 50. specjalizował się on w belgijskich markach: val-saintlambert (kryształy), boch freres (ceramika) czy baudour (porcelana). W 1965 roku kolejne, trzecie już, pokolenie kupieckiej rodziny Callebert postanowiło zmienić charakter firmy i wprowadziło do oferty nowoczesny design. W 2002 roku przy sklepie powstała galeria ART O NIVO – Centrum Sztuki Niezależnej realizujące m.in. projekty z artystami flamandzkimi i walońskimi pod hasłem create together beauty without frontiers. Zaczynamy zwiedzanie właśnie od galerii. Rozmawiamy o wizualizowaniu poezji – na ekspozycji szkło i tkanina artystyczna połączone są z interesująco rozwiązanymi graficznie… haiku. W takim miejscu nie może zabraknąć kawiarenki i tam właśnie umówiliśmy się z przyjaciółmi. Dyskusja o japońskiej formie poetyckiej zmienia się w wymianę poglądów o… Stevie Jobsie, gdy w jednej z gazet zwraca naszą uwagę ogłoszenie – podziękowanie ze słowami The best way to forecast the future is to invent it. Thank you Steve. Po chwili jest to już dynamiczna dyskusja pomiędzy mac-lubnymi i pc-zwolennikami, w którą włączają się kolejne osoby...

SOBOTA

Wypożyczamy rowery i ruszamy znów niespiesznie w Brugię. Mijając wodne kanały, po których pływają liczne łódki z turystami, (na pomostach kłębią się kolejni chętni) przypomina mi się tamto pierwsze zdanie z przewodnika… W powietrzu unosi się jeden z moich ulubionych ragtimów – „The Entertainer” Scotta Joplina. Nieoczekiwanie źródłem muzyki okazują się… dzwony na ratuszowej wieży. W jazzowym nastroju mkniemy dalej mniej uczęszczanymi uliczkami. Brugia to właściwie niezniszczone średniowieczne miasto, wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. To prężnie rozwijające się w wiekach średnich międzynarodowe centrum handlu suknem podupadło, gdy pod koniec XV w. zamuliła się rzeka Żwin. W późniejszym okresie nie rozwinął się tu inny przemysł. Upływ czasu wyjątkowo litościwie obszedł się ze średniowieczną zabudową miasta. Obecni włodarze ogromną wagę przykładają do zachowania jego zabytkowego charakteru, nie ma więc w centrum wieżowców, bilbordów, a samochodowy ruch uliczny jest bardzo ograniczony. Zachowane w niemal niezmienionym stanie, z czasów intensywnej rozbudowy w XIII–XVI w., piękne kamieniczki i rezydencje, wspaniałe kościoły, urokliwe zaułki czy wreszcie pojawiające się znienacka mostki nad kanałami, uwodzą turystów. Stali mieszkańcy nie są specjalnie zadowoleni z życia w, jak czasem nazywają Brugię, „średniowiecznym Disneylandzie”. Świetne połączenia promowe z Wyspami Brytyjskimi oraz bliskość granicy holenderskiej powodują, że wśród turystycznego tłumu najczęściej identyfikujemy właśnie Anglików i Holendrów.

Wąską alejką zwaną ulicą Ślepego Osła (Bliende Ezelstraat) jedziemy na targ pod gołym niebem – codziennie wcześnie rano sprzedaje się tu świeże ryby i owoce morza. Kilka minut później wjeżdżamy na, znajdujący się pomiędzy jednym z kanałów a uliczką Dijver, targ staroci. Większość oferowanych tu rzeczy niekoniecznie zaliczyłabym do antyków czy nawet staroci, ale przyjemność buszowania wśród często zaskakujących, śmiesznych, a nawet wzorniczo dość paskudnych przedmiotów, jest wielka. Zmęczeni i zmarznięci (jest tylko kilka stopni powyżej zera, a przy dużej wilgotności powietrza i bliskości kanału poczucie przenikliwego zimna staje się jeszcze dotkliwsze) chcemy usiąść w jednej z licznych knajpek i napić się gorącej herbaty. Niestety kolejne próby kończą się niepowodzeniem, jest przecież pora lunchu. O tej porze w większości tutejszych lokali można, owszem, zjeść południowy posiłek, ale blokowanie stolika na samą herbatę… – nie bierzesz do ręki menu? Nie masz miejsca! Napoje podaje się tylko na zewnątrz. Po raz kolejny przypominam sobie przewodnikowe zdanie… ogromna liczba turystów powoduje niestety, że właściciele lokali mogą sobie pozwolić na takie traktowanie klientów. W końcu zdesperowani decydujemy się na moules marinieres (małże gotowane w białym winie), do których dostajemy kilka frytek. I wymarzoną gorącą herbatę.

Przed wieczornym spotkaniem w jednym z browarów wybieramy chwile relaksu w brugijskim beginażu. Begijnhof przy Wijngaardplein 1 to zaciszny teren poprzecinany kanałami, pełen zieleni i niedużych, białych domków. Beginaże to były miejsca mieszkania kobiet należących do stowarzyszenia religijnego beginek, powstałego w średniowieczu. Zwykle stanowiły je: zespół niewielkich domków z małym kościołem (ten w Brugii pochodzi z 1602 r.) lub kaplicą i szpitalem, a także zabudowania gospodarskie. Domy w beginażu mogły być jedno- lub – dla mniej zamożnych beginek i nowicjuszek – wieloosobowe. Spacerując pomiędzy drzewami wzdłuż szeregu domków wspominamy równie urokliwy beginaż w Leuven, jeden z największych w Belgii, obecnie zaadaptowany przez uniwersytet na kwatery dla studentów (domki z czerwonej cegły, urokliwe skwery, brukowane uliczki i mostki, a wszystko otoczone murem). Oprócz słodkości charakterystycznym produktem w Brugii (a właściwie w całej Belgii) jest piwo. Wieczorem wybieramy się więc na kolację połączoną z piwną degustacją – do jedynego obecnie „rodzinnego” brugijskiego browaru De Halve Maan (połówka księżyca) przy Walplein 26. Mamy do wyboru: Brugse Bok, Hendrik Blond, Henrik Bruin, Henrik Quadrupel, Hendrik Triple, Brugse Zot Blond, Brugse Zot Dubbel....

NIEDZIELA

Myśl, że znowu będziemy przeciskać się przez miasto w tłumie turystów powoduje, że podejmujemy decyzję o ucieczce… nad morze. Dwadzieścia kilometrów lokalnymi drogami i spacerujemy po plaży Morza Północnego. Jest odpływ, więc po ubitym po cofnięciu się wody piasku, chodzi się lekko. Wokół ludzie bawią się z psami, cieszą się słońcem. Rozkładamy koc, wyjmujemy nasz piknikowy koszyk – nawet nie marzyłam o dniu spędzonym w ten sposób na plaży tak późną jesienią. Czas mija niespiesznie, zimny wiatr wieje od lądu, więc schowani za wysoką wydmą (niektóre mają po dwadzieścia metrów wysokości i oddzielają od morza równinną, zabagnioną Flandrię – liczne poldery są tu położone do dwóch metrów p. p. m) nie czujemy jego podmuchów. Wybrzeże belgijskie liczy zaledwie ponad sześćdziesiąt kilometrów długości. Jest jednak zarówno bardzo dobrze zagospodarowane turystycznie – można wybierać wśród licznych, często charakteryzujących się piękną architekturą i tradycją miejscowości wypoczynkowych – jak również jest źródłem najbardziej charakterystycznych potraw kuchni belgijskiej, by wymienić małże czy krokiety krewetkowe (specjalność kulinarna właśnie nadmorskich miejscowości).

Mijając w drodze powrotnej zjazd na Brugię, widzimy sznur samochodów próbujących wydostać się na autostradę – jak na komendę wybuchamy śmiechem. Wszak Brugia jest jednym z najczęściej odwiedzanych przez turystów miast w Belgii…

Artykuł opublikowany w magazynie BEDRIFT zima 2011.